Na krawędzi życia i marzeń

Sygnał karetki coraz bliżej i głośniej. Ryczy nie do zniesienia i choć odpycham myśl, że to nieprawda, to wiem, że jadą po mnie.

Fakty w głowie mi się nie mieszczą, bo przecież ta przejażdżka konna miała wyglądać zupełnie inaczej. Jako młoda, sprawna i pełna entuzjazmu spełniona w pracy hipoterapeutka mam na to popołudnie zupełnie inny plan, a jednak… już nie, bo…

Leżąc nieruchomo na sali rehabilitacyjnej, gdzie koledzy po fachu czule wspierają dzieci, przełykam ślinę… przerażona, a nawet mnie mdli. W tle słychać poruszenie i ciche trzaski, a po chwili na rozłożone na podłodze materace wbiegają sanitariusze i sprawnie zakładają mi na obolałą szyję kołnierz ortopedyczny. A zaraz potem zapinają pasy do noszy, na których nie wiadomo, kiedy już jestem.

Lekko ogłuszona w towarzystwie trzasku ostatniej klamry zamykam oczy i czuję jak zespół ośrodka w głębokim współczuciu odprowadza mnie wzrokiem. Sufit wiruje jeden, potem ten w windzie i w korytarzu, aż do wyjścia z budynku, a tam… W sekundzie zanim trafiam do auta owiewa mnie ten sam, co na przedchwilnym jeździeckim spacerze przyjemny, jesienny wiatr pełen słońca, który…

I tu ogarnia mnie żal i zdumienie, co się właściwie stało i w jakim miejscu życia jestem nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że kilkadziesiąt minut wcześniej ocieram się o jego kres. Ruszamy natychmiast, choć tego, czy jedziemy na sygnale nie jestem pewna, za to we wspomnieniach, co do milimetra mam szpital i wszystkie działania, jakie się tam przy moim ciele dzieją.

To znaczy troskliwość lekarzy i wielość prześwietleń moich kości i to, jak słyszę doświadczony głos pewny swojej diagnozy… „Mam! Złamanie! Siódmy-szyjny!”, który przeszywa mi zdumieniem i niedowierzaniem struchlały, napięty nadzieją do końca mózg.

Powtarzam sobie, „Aga, wszystko jest dobrze!”, co jednak w obliczu dramatu sytuacji jest kompletnie bezużyteczne, a nawet płonne. Do jasnej cholery! To było ostatnie prześwietlenie, które lekarz oglądał i właśnie miałam usłyszeć, „Trzy dni odpoczynku i powrót do pracy”. Co i tak, jako dla pracującej w swoim żywiole byłoby dla mnie klęską. Niestety… jest inaczej!

Nie zgadzam się! Zostawcie mnie w spokoju. Szlochając otulam się rozczarowaniem. To koniec! Sens mojego życia kuli się jak mysz pod miotłą. Umysł tonie w czarnej otchłani, ciało jakby nie moje, a otępiały wzrok wbijam w pieprzony kolejny sufit. Mam zakaz wstawania, choć i bez niego to jest ponad moje siły, bo każdy ruch to ból i wysiłek kończący się rezygnacją.

Próbuję, co prawda przekonać los i coś zdziałać, jednak nic z tego i kolejne godziny mojej nowej rzeczywistości wyznacza kroplówka. Czyli przyjaciółka niedoli, która rytmiczne i głucho bębni „dla-cze-go-dla-cze-go-dla-cze-go”? Do tego przygrywa jej bunt i lęk mieszający się z bezradnością. A w myślach mam tylko jedno małe… Marzenie, które w tych okolicznościach jest pustym jak nieusłyszane echo duszy życzenie…

- Chcę wstać!

Zagubienie, smutek, plątanina myśli, a za chwilę ich brak i tak mijają mi kolejne minuty, a może godziny? Dzień, noc, wszystko podobne do siebie miesza się jak drobinki deszczu, aż nagle do żyły w ręce wpada kolejna lecznicza kropla. Inna! Jej „kap” brzmi jak huk startera, na co czuję przypływ energii.

Tej mojej, czyli wewnętrznej fontanny, a jednocześnie życiowego perpetuum mobile. To moment, w którym życie ogłasza falstart mówiąc, „Aga, masz drugą szansę!”. I wyrywa mnie tym z odrętwienia, bo… przecież wciąż oddycham i gdzieś w środku siebie wzruszona słyszę…

Wyjdź z letargu i żyj chłonąc każdy dzień!

I w tej chwili zupełnie nieoczekiwanie przychodzi do mnie wdzięczność… TAK! Żyję! Mam całą twarz, ręka prawie wyrwana z zawiasów i boli jak stopa w ogniu, za to wciąż na swoim miejscu. No i mam czucie całego ciała. To ułamek czasu, w którym dociera do mnie, jak po upadku z konia, trzymając wodze lewą dłonią ciągnięta przez niego odzyskuję przytomność i…

Jak żywy obraz widzę siebie tam zdezorientowaną. I to jak lewym bokiem szuram po trawie i wybojach drogi. Jak uparcie szukam punktu odniesienia i próbuję zaprzeć się nogami w nadziei, że go zatrzymam. Jednak obrazy mkną zbyt szybko, a ciało jedyne, co odbiera, i to niezależnie od mojej woli, to tętent i świst galopu z dudniącej ziemi i kopyta, które muskają mi policzek i włosy.

To milimetry i sekundy, które decydują o moim losie, a na które nie mam wpływu. I do dzisiaj nie wiem, skąd wtedy przychodzi do mnie ratująca życie myśl, „Aga! Puuść te wodze!”. Po której świadomie otwieram dłoń tak, że uwolniony Naparstek już beze mnie pędzi przed siebie, a ja zostaję na leśnej drodze w bezruchu, ogłuszona nieswoją i trwożliwą ciszą. Sama, struchlała i poturbowana… brrr!

A to dzieje się w listopadzie 2002r. w czasie, kiedy ośrodkowy turnus rehabilitacyjny dla dzieci dobiega końca. Tego dnia, około dwie godziny wcześniej na prośbę zespołu, jako kierowniczka działu hipoterapii decyduję, „Konie na wybieg, trening jutro, ale tego nowego przegalopuję w lesie. On musi się rozprostować!” Jestem pełna wigoru, planów i zaangażowania w to, co robię.

A teraz bezradna i pozbawiona podstawowej wolności. Potrzebuję pomocy, wsparcia, towarzyszenia w bólu, zrozumienia, cierpliwości, czasu, a najbardziej ufności, że to ma sens, jakikolwiek. Nikt nie wie, co będzie dalej? Dlatego tonę wciągnięta wirem niepewności jutra, tygodnia i dalszego życia.

Przez kolejne miesiące odwiedzam lekarzy niezliczoną ilość razy. Robię zlecone zdjęcia Rtg i słyszę nijakie „trzeba czekać”. A w powietrzu wciąż wisi operacja, tylko nie wiadomo, czy to konieczność czy szansa? To dla mnie dylemat do zwariowania, którego nie umiem rozwiązać, bo skąd mam wiedzieć o zawiłościach neurochirurgicznych?

Aż w końcu przychodzi dzień, w którym profesor Akademii Medycznej, mój decyzyjny wybawca mówi, „ryzyko uszkodzenia rdzenia jest zbyt duże, operacja wykluczona, niestety powikłania nieznane”, budząc mnie tym z odrętwienia i kompletnego zagubienia. Ulga, jaką czuję jest jak rzeka po otwarciu tamy, a wzruszenie i łzy radości dodają mi skrzydeł. I choć idealnie nie jest, to w kałuży znów widzę niebo.

I tak mijają mi kolejne tygodnie, w których stopniowo odzyskuję umiejętności, a przy okazji podwajam radość ze swobodnie umytych naczyń, samodzielnie wyrzuconych śmieci, zrobionych zakupów, ze spaceru, z kąpieli, upieczonego ciasta i… Dzisiaj każdy dzień traktuję jak podarunek. Jestem czujna na bycie w „tu i teraz”, bo mam świadomość ulotności chwil, dlatego...

Doceniam codzienność taką, jaka jest!

Skan_20190328