Manifest
>> Wolisz słuchać, niż czytać? <<
W takim razie zapraszam Cię do wersji Mp3.
Wystarczy, że klikniesz obrazek poniżej…
„Nie ma dziecka, jest człowiek”
Pierwsza praca jak ze snów. Renomowany Ośrodek Rehabilitacyjny w Wiatrowie prowadzący dwutygodniowe turnusy dla dzieci o szczególnych potrzebach rozwojowych. Milenium tuż, tuż, konie, dzieciaki i ja pedagożka omamiona pasją, spełniona hipoterapeutka.
Moja młoda dusza nieustannie śpiewa, a nogi wywijają hołubce albo robią baranie skoki nie bacząc na ograniczenia, gdy przenoszę kolejne dziecko z porażeniem mózgowym z rąk rodzica, czy też z wózka prosto do albo na konia. Świat jest mój.
Tego dnia, jak zwykle pracujemy na krytej ujeżdżalni w trzech zespołach, gdzie w każdym z nich jest koń, terapeuta, asystent no i najważniejsza osoba DZIECKO!
Zasady bezpieczeństwa mamy we krwi i każdy z nas, zanim wykona manewr robi rozeznanie co do aktualnej sytuacji, po czym głośno zapowiada wolę zejścia z toru zewnętrznego do środka i robi to zawsze na długiej ścianie naprzeciw drzwi wejściowych.
Wszyscy wszystko widzą, konie też. Można powiedzieć, że kolejny, letni dzień pracy zwyczajnie się toczy, jednak los ma dla mnie coś więcej…
Wskazówki zegara przeskakują ze swoim tik-tak odmierzając kolejną godzinę, w której jeszcze nie wiem, że za chwilę zrobię błąd strategiczny dla mojego kręgosłupa, bo… Chłopczyk z autyzmem, z którym pracuję od kilku dni, pierwszy raz wyraził zgodę na to, by usiąść na konia.
Och!
Jakże ja na to czekałam! Radość zalewa moje serce. W łopatkach dostaję skrzydeł… w mgnieniu oka jednym susem z ziemi wskakuję na konia i już jestem gotowa, by Go przyjąć. Pojedziemy razem. Kawałek… a potem zobaczymy.
Jednak, po kilku okrążeniach zwinny Krzyś* zaczyna delikatnie się wyginać i kręcić. O kurczę! Chcesz zejść? Pytam. Nie dostaję odpowiedzi słownej, bo to na ten moment umiejętność niedostępna, za to wyraźnie czuję, że odpowiedź jest:
„TAK”.
A my jesteśmy po przeciwnej stronie od tej do zjeżdżania „na koniowy parking”. Martwię się, bo tak długo czekałam, by ze mną rozmawiał i on potrzebuje teraz jednego:
Być Usłyszanym!
Ale nie możemy się zatrzymać, bo za nami jadą inni. Mimo to chcę natychmiast działaniem potwierdzić, że zrozumiałam i co więcej, że to realizuję. Dobrze wiem, że to sekundy, które decydują o naszej dalszej relacji. Dlatego…
Proszę prowadzącą konia o zjazd do środka i natychmiast zaczynam najwolniej jak to możliwe przekładać prawą nóżkę dziecka nad kłębem konia. To dla mnie jedyne rozwiązanie by mu przekazać odpowiedź: „Rozumiem Cię…
Dziękuję, że mi to mówisz…
Wiem, że chcesz zejść. Już! Teraz, od razu!”.
Na środku będziemy dopiero za jakieś trzy, może cztery minuty i każda sekunda wlecze się w nieskończoność jak ślimak na kamieniu. A ja czuję, że dla płynności naszego dialogu na środku powinnam być już!
Wreszcie docieramy! Koń zatrzymuje się, a ja pochłonięta nicią porozumienia z chłopcem widzę jak koleżanka, która ma odebrać ode mnie Krzysia wyrusza w naszą stronę i…
Niecierpliwa już go zsuwam powolutku po boku konia, sama wciąż w pełnym dosiadzie, nie myśląc o tym, że robię ze swojego kręgosłupa dźwignię dociążoną 4 – latkiem. Po chwili dziecko płynnie wpada wprost w ramiona opiekuna, ja z cichą dumą uśmiecham się…
Prostuję, ale! Nie bardzo mogę. Krach!
Coś jest nie-tak.
Uważnie zeskakuję z konia, podchodzę do chłopca, kucam i żegnam się. Chcę stanąć prosto ale wciąż coś mnie uwiera. Pełna nadziei uruchamiam myśl: „Do jutra mi przejdzie”. Na szczęście tego dnia jest to ostatnia jazda i koniec pracy, dlatego robiąc dobrą minę do złej gry próbuję rozchodzić to coś, co mnie gniecie, ale… w krzyżu wciąż klin.
Chwila przerwy i całą ekipą idziemy na obiad. Siadam delikatnie na brzeżku krzesła bo to, choć trochę zmniejsza wciąż narastający ból. Koledzy rehabilitanci żartując i śmiejąc się podpowiadają: „Idź się powieś rękami na drabinki to Ci przejdzie, wyrówna się”.
Rozumiem ich, bo znają mnie z ciągłej mocy. Jak nie konie, to aerobik, to albo tamto i zawsze w ruchu. Jednak ból nie pozwala mi zostać na miejscu. Odsuwam talerz i nie komentując odchodzę od stołu. W lędźwiach ogień. Jeśli zahaczam o drabinki to półprzytomna. Po czym, coraz wolniej człapię się na nasz stryszek. Tam mam pokoik, tam mieszkam.
Leżę licząc na to, że unieruchomienie w końcu mi przejdzie, jednak mija kolejna godzina, a ja dalej w bryczesach w tej samej pozycji. Przychodzą współmieszkańcy sprawdzić, czy czegoś mi trzeba ale ja wciąż nie nie. Nic. Nie! Nie dzwońcie do szefa.
Po kolejnej porcji czasu chcę do toalety. No daleko nie mam. Ale o wstaniu nawet nie ma mowy. Marszczę czoło coraz bardziej zaniepokojona, bo dlaczego to nie odchodzi? Czemu nie mogę być zwyczajnie samodzielna? Czy nie o to walczą każdego dnia nasze dzieci na sali rehabilitacyjnej? O to, by móc samemu pójść do toalety? Takie to proste?
Nie dla wszystkich. Ile wtedy trzeba zrozumienia i uszanowania siły ich woli tak, jak ja szukam jej teraz w sobie. A, że jestem uparta, to przekomarzam się z losem i z łóżka czołgam się tyłem prosto na czworaki i tym samym sposobem do łazienki. A jednocześnie błagam, by na korytarz teraz nikt nie wszedł.
Na każde skrzypnięcie schodów oblewają mnie siódme poty i jeszcze większy wstyd, a czapka niewidka nie ma ceny, której bym nie zapłaciła. Teraz o tym nie myślę, ale to pewne! – dzieci sprawne „po swojemu” mają tego aż za często. W ubikacji mocuję się ze sobą, z ubraniem, wreszcie daję radę się załatwić. Po czym… mdleję.
Jak się później okazuje znajduje mnie tam koleżanka. Moja intymność schodzi na drugi plan, jednak ufam, że rehabilitantka – dobry człowiek o wszystko zadbała, bo jak nie Ona, to Kto?
Teraz już nikt nie pyta czy wołać o pomoc. Zresztą już się zgadzam. Boję się, że coś mi się niedotlenia. I jakże cenne dla mnie stają się wyjaśnienia znajomego chirurga na oddziale którego ląduję, co po kolei będą ze mną robić? I po co, to wszystko?
Jaką to daje ulgę i jasność. To jest jak ogrzewający koc ochronny, pod któym można się choć trochę uspokoić, przytulić i ufnie zasnąć. Dzieci też tego pragną. Umacniam się w tym jeszcze bardziej, bo przecież one od zawsze zawierzają siebie w ręce i decyzje nas… Rodziców i Terapeutów.
Ach, te dzieciaszki. Moi bohaterowie. Leżąc na szpitalnym oddziale tęsknię do nich, do ogników w ich oczach, gdy zbliżam się, by przenieść w świat błogości na końskim grzbiecie. To misja, która mnie rozpiera. A teraz jeszcze bardziej wiem, jak…
Ważne jest absolutnie wszystko, co robię, czy też właśnie to, czego nie robię.
A przewijając czas kilkadziesiąt miesięcy dalej goszczę już w Centre Médical de Phoniatrie et de Surdité Infantile w Norville, Haute-Normandie, France.
Jestem tam w nowym i obcym dla siebie środowisku, dlatego nieśmiało, choć dziarsko z zuchwałym entuzjazmem wypisanym na buzi poznaję tamtejsze zasady pracy terapeutycznej, a szczególnie pracy Terapeutów z Koniem.
Ośrodek robi na mnie ogromne wrażenie. Pomieszczenia, wyposażenie, wszystko w ładnych ciepłych kolorach, do kompletu. Raźno i przyjemnie od razu. Każdy konik ma pełne indywidualne wyposażenie. A to taki czas, kiedy u nas w Polsce nie dość, że kucyki nie cieszą się szczególną popularnością, to i z kasą na sprzęt nie stricte rehabilitacyjny łatwo nie jest.
Podziwiam i chłonę. Marzę, by takie warunki móc kiedyś stworzyć swoim podopiecznym na własnym terenie. I nagle zostaję wyrwana z podróży w przyszłość pytaniem, czy pomogę w jesiennym spacerze, bo pogoda wymarzona, a ze mną każdy kucyk będzie miał swojego prowadzącego i cała ekipa będzie mogła wyruszyć razem.
No oczywiście, że tak. Z przyjemnością. Jednak w ferworze zaangażowania zapominam o wskazówkach lekarskich po niedawnej kontuzji stawu krzyżowo-biodrowego i… zamiast niemal przysiąść na piętach, by złapać popręg pod brzuchem malutkiego poniacza schylam się, przekręcając spiralnie swój kręgosłup.
Natychmiast przeszywa mnie ostre jak igła ukłucie i widzę gwiazdy. W środku krzyczę: „Nie! Nie! Zapomniałam! Chcę ten ruch wymazać. Chcę go zrobić jeszcze raz.” Za późno!
Biel i czerń w moich oczach zachodzą na siebie, aż w końcu tracę wzrok. Ktoś dotyka mojego ramienia i słyszę! Usiądź! Skąd tam się wzięło krzesło? Dalej nic nie widzę. Mam wrażenie, że wybałuszam źrenice ale bezskutecznie.
Jestem przerażona! Co się dzieje? Słyszę jakąś syrenę i po chwili już zaopatrzona w kołnierz ortopedyczny leżę na ratowniczych noszach. Czerwone ubrania? Strażacy? W czasie jazdy męska ekipa uważnie mnie obserwuje. Są mili, troskliwi, a nawet żartują. Śmiejemy się razem, choć ja im mówię, że od tego, wszystko mnie boli. A oni czujnie całą uwagę skupiają na mnie. Czy zadają sobie pytanie, co mi się stało? A może wiedzą to, co poznam za chwilę ja?
Izba Przyjęć. Chłopacy z wozu dopełniają obowiązków i przekazują mnie dalej. Mam wrażenie, że są zbulwersowani tym z jaką łatwością i bez ceregieli zostaję po prostu posadzona na wózek inwalidzki. Jakby chcieli powiedzieć? Ale… Ale… przecież nie wiemy co jej jest?
Co Wy robicie?
Ileż serdeczności mam dla nich. Chyba lubią swoją pracę. Robią, co w ich mocy, aż do granic, gdzie kończy się ustawowa odpowiedzialność…
Zaangażowanie!
To takie ważne, gdy w rękach mamy ciało drugiego człowieka. Doskonale wiem, że każdy terapeuta to inny rodzaj dotyku, inna temperatura skóry, inne napięcie w dłoniach. Tak! To nie wymysł. „Dobry dotyk” istnieje, szczególnie, gdy swoim ciałem nie władamy. A dla dzieci to bilet wstępu do ich świata. Papierek lakmusowy tego, na ile przyjemne będzie to, co zadzieje się za chwilę.
A wracając do gabinetu, to u doktorów już czerwieni serca brak i nie jest nawet blado różowo. Poznaję tam smak obojętnego i lodowatego spojrzenia. Zwyczajna, kolejna cudzoziemka? Nikt! Obca! Znikąd?! A przecież mam ubezpieczenie i jestem pełnoprawnym pacjentem! Fakt. Lekko pogubiona. Nie wszystko rozumiem, nie wszystko umiem „en francais” płynnie i gramatycznie powiedzieć.
Trochę jak pisklak wypadnięty z gniazda albo wysoko funkcjonująca autystka. Ale wystarczyłoby dać mi chwilę uwagi, zwrócić się po imieniu, zadać jakieś mniej specjalistyczne pytanie. To mogło wyglądać naprawdę zupełnie inaczej. Tak samo w pracy z dziećmi…
Jakie to byłoby piękne, gdyby wszyscy pamiętali, by dać im czas na oswojenie się z nową osobą, miejscem, sytuacją. By nie zalewać ich oczekiwaniami, pytaniami, poleceniami. By, najpierw z nimi chwilę, po prostu… pobyć. A potem zniżyć się tak, by…
Wyrównać poziom oczu i wzajemnie się w nich przejrzeć.
Tymczasem u lekarza, na szczęście jest ze mną pani, która gości mnie podczas stażu w Ośrodku i widząc jak się sprawy mają wiele bierze na siebie. Co może, tłumaczy. Załatwia sprawy formalne, a ja w tym czasie odpływam pod presją silnych leków. W tej sytuacji to moja kamizelka ratunkowa dla resztek godności. O jakże po stokroć będę pamiętać o tym.
Godność w sytuacji, gdy jesteśmy zależni. Wszyscy potrzebujemy tego samego, czy to jest dziecko, czy dorosły, ktoś bliski czy nieznajomy? Helen Keller, Stephen Hawking, Nick Vujicic, ja czy ktoś? Szacunek, zrozumienie i uważność w jednym. Bezcenne! Wierzę, że życzliwość jest nam zwyczajnie nadana, może trochę na kredyt i czasem z ważnych powodów o niej zapominamy albo wychodzi nam gorzej, niż byśmy chcieli? Ale to nic...
Ważne, by starać się każdego dnia… jeszcze raz.
*imię dziecka zostało zmienione
Na drodze pasji bywa różnie >>>
Bądźmy w kontakcie…