Wielki Zachód…
>> Wolisz słuchać niż czytać? <<
W takim razie zapraszam Cię do wersji Mp3.
Wystarczy, że klikniesz na obrazek poniżej:
Tato, pomimo mojego zapewnienia, że sobie poradzę, jedzie ze mną pociągiem do stolicy, by nocną porą, bezpiecznie wsadzić do autokaru linii Warszawa – Bordeaux.
Wsiadam dziarsko, ale gdy drzwi robią ostatnim polskim powietrzem psssst i liczni odprowadzacze machają rękami na pożegnanie, posyłając zbiorcze: „Powodzeeenia!”
gardło samo się zaciska.
Jest dużo ludzi, w piersi żal i ekscytacja, oczy wielkie, płakać głupio, „Wielki Zachód”?
To końcówka lat 90 i realia życia w Polsce i na Zachodzie kosmicznie inne, a przebycie wszystkich granic podróżując busem, wyprawą w nieznane. Wdycham ufność iii jadę!
W Les Sapins spędzam najpierw 0,5 roku, a po skończeniu studiów jeszcze rok. To taki wiejski kompleks domów i ateliers dla osób dorosłych z niepełnosprawnościami.
Jestem wolontariuszką i współprowadzę dom. Polega to na organizowaniu codziennego życia, czyli robieniu zakupów, sprzątaniu, gotowaniu, pomaganiu w pracowniach, pomocy w codziennej higienie, zawożeniu osób do lekarza czy na wizytę do domu rodzinnego. Do tego dochodzą wspólne wyjazdy weekendowe i wakacyjne.
Czasami jest bardzo ciężko, bo moje umiejętności językowe są nikłe. Oczywiście, że się uczę, ale to wciąż wolniej niż bym chciała i co by mi dawało swobodę wypowiedzi.
Za pierwszym pobytem nie spotykam żadnego Polaka. Do rodziny dzwonię po kilka minut, raz na jakiś czas, bo na tyle wystarcza kieszonkowego, a listy idą 2 tygodnie. Po dwóch miesiącach mam kryzys. Nie wiem czego chcę bardziej? Zostać czy wracać?
Tęsknię, a jednocześnie, doświadczam ogromu życzliwości, cierpliwości, słuchania i wsparcia w tym, bym podjęła decyzję najlepszą dla siebie.
Zostaję.
Uczę się żyć z osobami z niepełnosprawnością. Zwyczajnie żyć. Jestem oniemiała tym, że każdy z mieszkańców ma swój pokój i pracę, decyduje na co wyda wynagrodzenie i gdzie wyjedzie.
Takie niepojęte, gdy porównać do sytuacji w Polsce. Różnica nie do opisania. Szokujące, bo widziałam przecież, z racji praktyk studenckich, nasze DPS-y, gdzie mało kto jest właścicielem własnej czapki.
Pamiętam jak tamto życie mocno mnie wciągnęło, było codziennością. I dla mnie standardami życia, opieki i wspierania było uszanowanie wolności i akceptacja inności.
Ale też zaciekawienie co u drugiego?
Ileż to razy o poranku słyszałam spontaniczne: „Ca va?” i jakoś nie pamiętam, by ktokolwiek kręcił nosem, że 5 minut składam się do odpowiedzi, szukam słowa, albo w ogóle jeszcze nie wiem „jak się mam teraz”.
Mam dużo wdzięczności za tamtą lekcję życia. Wpłynęła na mój wybór postawy życiowej i ugruntowała zasady pracy terapeutycznej.
Tam poznaję również smak terapii kontaktem z koniem. Stamtąd uzyskuję zgodę Polskiego Towarzystwa Hipoterapeutycznego na udział w pierwszym szkoleniu zawodowym w Supraślu.
Przewijając kilka lat dalej, prowadzę zajęcia hipoterapeutyczne będąc swoją własną szefową.
Jest listopad 2008r. W przystajennej stodole panuje chłód dobrze pracującej lodówki. Jednak nas to nie dotyczy, wraz z zespołem wypatruję maluszka, który za chwilę ma doświadczyć swojego pierwszego spotkania z koniem. Czy mu się spodoba? Czy wsiądzie? Czy dotknie? Ma niespełna 2 latka, MPDz i cieplutki kombinezon.
Gdy przyjmuję tenże Skarb od rodziców, świat przestaje istnieć.
Jest dziecko i jego przeżywanie. Delikatnie i powoli. Ktoś mógłby powiedzieć: „są w zwolnionym tempie”.