Złamanie!
>> Wolisz słuchać niż czytać? <<
W takim razie zapraszam Cię do wersji Mp3.
Wystarczy, że klikniesz na obrazek poniżej:
Coraz głośniej ryczy sygnał karetki. Jej sanitariusze, sprawnie zakładają mi kołnierz ortopedyczny. Przy głuchym trzasku klamry, zamykam oczy. W szpitalu, lekarz pewny diagnozy, słowami:
„Złamanie! Siódmy-szyjny” – przeszywa mi struchlały, napięty – nadzieją do końca – mózg.
Powtarzanie sobie: „Wszystko jest dobrze!”, okazuje się płonne. Do jasnej cholery! To było ostatnie prześwietlenie, które oglądał. Już miałam usłyszeć: „3 dni odpoczynku i powrót do pracy”, co i tak, byłoby klęską.
Nie zgadzam się! Zostawcie mnie w spokoju. Szlochając otulam się rozczarowaniem. To koniec! Sens życia kuli się jak mysz pod miotłą. Umysł tonie w czarnej otchłani, a ciało jakby nie moje. Otępiały wzrok wbijam w pieprzony sufit, a kapanie kroplówki bębni: „dla-cze-go-dla-cze-go” Złość miesza się z bezradnością, a w myślach puste życzenie:
Chcę wstać!
Nagle, do żyły wpada kolejna kropla, inna – jej „kap”jest jak huk startera. Życie ogłasza: „Falstart! Masz drugą szansę…”
Wyrywa mnie z odrętwienia.
Obudź się! Żyj chłonąc każdy dzień.
Mam mieszankę wdzięczności i przerażenia – TAK! Żyję! Mam całą twarz, ręka boli ale na swoim miejscu, mam czucie całego ciała.
Dociera do mnie, jak po upadku z konia, odzyskuję świadomość szurając lewym bokiem po wybojach drogi, zdezorientowana, szukam punktu odniesienia, ale obrazy mkną zbyt szybko, w głowie, tętent i świst galopu, a kopyta muskają mi policzek i włosy.
To były mm i sekundy. I tamta, ratująca mnie myśl: „Aga! Puuść te wodze!” Uwolniony koń pędzi przed siebie, a ja w bezruchu, sama na leśnej drodze, ogłuszona dziwną ciszą. Jest nieswojo. Brrr
Listopad 2002r. Turnus rehabilitacyjny dla dzieci dobiega końca. Tego dnia, dwie godziny wcześniej, na prośbę zespołu, jako kierowniczka działu hipoterapii, decyduję: „Konie na wybieg, trening jutro, ale Naparstka przegalopuję w lesie. Musi się rozprostować!” Jestem pełna wigoru, planów i zaangażowania w to co robię, a teraz bezradna i pozbawiona podstawowej wolności.
Potrzebuję pomocy, wsparcia, towarzyszenia w bólu, zrozumienia, cierpliwości, czasu, a najbardziej ufności, że to ma jakiś sens, jakikolwiek. Nikt nie wie co będzie dalej? Tonę wciągnięta wirem niepewności jutra, tygodnia, dalszego życia.
Przez miesiące odwiedzam lekarzy niezliczoną ilość razy, kolejne rtg i nijakie „trzeba czekać”. Operacja, konieczność czy szansa?
Dylemat do zwariowania. W końcu – profesor – decyzyjny wybawca, mówiąc: „ryzyko uszkodzenia rdzenia jest zbyt duże, operacja wykluczona, niestety powikłania nieznane”, budzi mnie z letargu kompletnego zagubienia. Ulga jest jak rzeka po otwarciu tamy. Wzruszenie i łzy i radości dodają mi skrzydeł, i choć idealnie nie jest, w kałuży znów widzę niebo.
Stopniowo odzyskuję umiejętności. Podwajam radość, ze swobodnie umytych naczyń, samodzielnie wyrzuconych śmieci, zrobionych zakupów, ze spaceru, z kąpieli, upieczonego ciasta.
Dzisiaj, każdy dzień traktuję jak podarunek, jestem czujna na bycie w „tu i teraz”. Mam świadomość ulotności i doceniam codzienność taką jaka jest.