Ponad poprzeczką


Pchełka bez szans na samodzielne wdrapanie się w siodło na jego grzbiecie.

Zauroczona złotym kasztanem stoję przed jego majestatem.

Bo właśnie poproszono mnie o rozgrzanie go do treningu.

Aga, szczęśliwa instruktorka, która całe dnie spędza w towarzystwie stajennych mieszkańców. To początek życia zawodowego.


Dlatego w głowie wigor, ufność i pełno marzeń.

I nic dziwnego, że na piaszczystej, słonecznej ujeżdżalni po chwili rzeczy już się toczą.

Czyli koń sprężyście kłusuje. Parska doniośle i wywołuje tym serdeczność obserwujących.


Przez drągi, które płasko leżą na ziemi przenosi mnie jak baletnica leciutko.

Żadnego nawet nie muska. Dalej zmiana kierunku. Potem kolejna.

Korekta dosiadu i w końcu galop. Magia.


Kilkuset kilogramowa masa płynie. A na niej jak na chmurach, ja.

Nadzwyczajne. Jedziemy równo. A bale przed nami już ułożone w niskie krzyżaki.

Jednak Czurmenowi nie robi to różnicy.


Trzyma jednostajne tempo.

I nogi między nie, stawia gładziutko. Potem odcinek bez przeszkód, na którym przez chwilę możemy się rozluźnić.


A jednocześnie dopasować do siebie jeszcze mocniej.

Tym bardziej, że cała ujeżdżalnia jest pusta. Czyli nasza.

Dla mnie to harmonijny taniec, przy którym żaden zegar nie tyka.


Bo czas obserwuje włókna pracujących mięśni.

I kolejnym sekundom nadaje coraz wyższą rangę. Obydwa ciała rozgrzane. Oddechy wyrównane.


A w blasku niebiańskiej gwiazdy dnia, słychać, tum-tum, tum-tum, tum-tum.

Trening w pełni. A przed nami przeszkody wyrastają jak grzyby po deszczu.

Najpierw niskie, a za każdym kolejnym okrążeniem coraz to wyższe.

Aż w końcu prowadzący ustawia kombinację potrójny skok – wyskok. Jedziemy płynnie.


Chociaż adrenalina mi się podnosi.

Bo jeźdźcem jestem doświadczonym, za to skoczkiem niekoniecznie.

Jednak koń, pewien swoich możliwości jak profesor, wciąż jedzie równo.

Tymczasem przeszkody idą jeszcze wyżej tak, że nie jestem pewna, czy dam radę.


A mimo to w synergii człowiek – koń trzymam spokój, koncentrację i zadziorną odwagę.

Tylko, że tego, co zadzieje się za chwilę nie spodziewam się nie tylko ja, ale nikt…

Jedziemy dalej.


I nagle czuję jak podbijamy się w górę.

A po chwili lądujemy. I to jest w porządku.

Bo wiem, że po tym będzie kolejny wyskok, spotkanie z ziemią.

I znów odbicie. Tylko że… lot trwa.


Okazuje się, że Czurmen dokonuje czegoś niemożliwego.

I po pierwszym lądowaniu odbija się tak mocno, że zamiast kolejnego styku z piaskiem, robimy to dopiero trzy przeszkody dalej.


Odległość zamiast na dwa, to bierze naraz.

A ja czuję jak jego grzbiet rozciąga się przy tym do granic możliwości. I z wysiłku niemal trzeszczy.

Co daje mi wrażenie nieważkości latającego dywanu. Jednak…


przez ułamek sekundy boję się, czy to jest wystarczające.

A do tego powietrze przecina jak świst tomahawka Winnetou, lęk gapiów o nas.

Bo upadek, którego spodziewają się wszyscy…

nie nadchodzi. Lądujemy jak po maśle.


I szczęśliwi pędzimy dalej…

Dziękuję Ci złoty czarodzieju dziecięcych marzeń. Bo teraz wiem, że tak jak…

przepaści nie pokonasz małymi susami, tak…

ekspresja potencjału wymaga konkretnego działania.

– Aga